Twoja przeglądarka (Internet Explorer 7 lub starszy) jest nieaktualna. Posiada ona luki w zabezpieczeniach i może nie wyświetlać wszystkich funkcji tej oraz innych stron internetowych. Dowiedz się, jak uaktualnić przeglądarkę.

X

Menu / szukaj

Wojciech Piotr Kwiatek

Sposoby bycia

Pisać o Antku jest i łatwo i niełatwo. Łatwo – bo to był normalny skromny facet: lubiany, dowcipny, towarzyski. Ale trzeba uważać, by tego wszystkiego nie wziąć za całość uznając, że to wyczerpuje jego charakterystykę. Każdy bowiem, kto go znał bliżej, był przynajmniej raz świadkiem czegoś, co z trudnością dawało się zracjonalizować. Miałem i ja okazję tego „drugiego dna” Antka doświadczyć. Poznałem go przychodząc na posadę sekretarza redakcji do „Tygodnika Solidarność”. Antek był tam „nadwornym rysownikiem” – właściwie jak by go dobrze „przycisnąć”, postawić kilka dalszych zadań (co byłoby oczywiście niemożliwe, bo to i tak był autentyczny tytan pracy!), gazeta mogłaby się obejść bez zdjęć: „Chodor” narysowałby wszystko. I to jak! Był z tych, którzy mawiają: „Rzeczy niemożliwe załatwiamy natychmiast, na cuda potrzebujemy chwilkę czasu”.

Nie muszę mówić, że miałem przed spotkaniami z nim – przynajmniej do pewnego czasu – tremę: to jednak był facet – legenda, jeden z najlepszych ołówków, jedno z najlepszych piórek w kraju. Rozpoznawalny natychmiast, ostry celny, lapidarny… Rychło okazało się, że obawy były niepotrzebne – Antek nie był „gwiazdorem”, nie nosił czubka nosa wyżej czubka głowy. Przychodził, witał się po prostu, nieodmiennie miażdżąc w uścisku twoją dłoń, wyciągał świeże rysunki – plon minionej nocy, potem słuchał uważnie, o co się go prosiło – siadał gdzieś z boku i zabierał się do pracy. Aż dziwne było, że ta ciężka i strasznie silna ręka potrafiła tak szybko i bezbłędnie przelewać na kartkę papieru finezyjnymi liniami rojące się w głowie idee.

Żył dwoma żywiołami: kulturą i polityką. „Recenzował” swoimi rysunkami spektakle teatralne i filmowe premiery, uwieczniał gwiazdy i gwiazdki… Doceniono to po latach dopiero – przyznając mu nagrodę Warszawskiego Informatora Kulturalnego (tak! tak! Było kiedyś coś takiego!). Został więc „Chodor” uznany za Warszawskiego i Kulturalnego.

Ale tak naprawdę kochało się go najbardziej za satyrę polityczną. Nie tylko dlatego, że miał poczucie humoru i zdolność celnej plastycznej riposty; przede wszystkim za to, że miał odwagę jako jeden z bardzo doprawdy niewielu artystów stanąć „po polskiej stronie” – po stronie ludzi „Solidarności” (dodajmy: Pierwszej „Solidarności”)w okresie, gdy za punkt honoru inteligenta polskiego uchodziło wydrwić i wyszydzić te wartości, które wniósł w nasze życie Sierpień ’80; w czasach, gdy „salon warszawski” dyktował Polakom wszystko, a niechęć do ich tradycji, ich etosu w pierwszym rzędzie. Mieć w tej sytuacji w swoich szeregach „rycerza” tej rangi – to bardzo krzepiło.

Pojawiał się więc „Chodor” w redakcji trochę „w interesach”, a trochę prywatnie, towarzysko, pogadać, umówić się na brydża. Te brydże bywały najczęściej albo u jednej z redakcyjnych koleżanek (osiedle Za Żelazną Bramą) albo u mnie, w samym pępku miasta, tuż przy Filharmonii, dokładnie naprzeciw Pałacu Kultury. Ten adres Antek wolał zdecydowanie – właśnie ze względu na ów socrealistyczny „drapacz chmur”, „dar narodu radzieckiego”. Miał na punkcie tego budynku ewidentną obsesję: gdy udało mu się wyłożyć karty na stół, natychmiast wychodził na mój balkon i stał tam, wpatrując się w koszmarny sowiecki „upominek” jak urzeczony. Rysował go zresztą setki razy w różnych wariantach: a to obciągniętego prezerwatywą, a to jako dekoracja na wielkim torcie, a to w postaci świeczki, która już się trochę wypaliła i po bokach miała zastygnięte stearynowe nacieki… To znów go „odchudzał”, upodabniając do Empire State Building… A raz narysował śródmieście Warszawy, które zabudowane było tylko i wyłącznie Pałacami Kultury…

Był to więc niezły „jajarz”, pogodny stoik; jego ulubionym powiedzeniem było „Nic takiego… Nic takiego… ”, niezależnie zresztą od tego, co się zdarzyło. To mogła być upuszczona na podłogę szklanka, ale idę o zakład, że gdyby w pokoju, gdzie siedział w jakimś towarzystwie, nagle zawalił się sufit, Antek też powiedziałby „Nic takiego… Nic takiego… ”.

Każdy cenił go za coś innego, tzw. publiczność kulturalna jednak najbardziej za komentowanie i utrwalanie kultury i sztuki – piosenkarzy, aktorów, malarzy (tu potrafił być bardzo złośliwy!). I oczywiście on pewnie też wolałby rysować artystów, nie polityków. Ale taki był jego czas – ostatnie lata absurdalnie wcześnie przerwanego życia to czas sporów, podziałów. I choć mówi się o milczeniu muz, gdy mówią armaty, te muzy u Antka nie zamilkły na szczęście zupełnie.

Chyba można byłoby powiedzieć: życie spełnione. Uznanie dla talentu… Wspaniała postawa obywatelska… Wreszcie szlachetne człowieczeństwo, które każe przekraczać własny egoizm i zwrócić się ku potrzebom innych. To ten rodzinny dom dziecka, który Antek z żoną stworzyli na Ursynowie, dając szóstce dzieci szansę na normalność.

Na wiele sposobów wpisał się Antek Chodorowski w ludzką pamięć i w warszawską kulturę. I dlatego jest w niej żywo obecny.

Wojciech Piotr Kwiatek